Tegoroczne wakacje spędziłam na Półwyspie Kasandra w Grecji. Pierwszy tydzień urlopu upłynął nam według schematu realizowanego w każdym roku. Było zapoznawanie się z okolicznymi atrakcjami: morze, plaża i basen. Wieczorny spacer, małe zakupy w  przydrożnych  sklepach z pamiątkami oraz nawiązywanie nowych znajomości.  Były też dwie całodniowe wycieczki fakultatywne z przewodnikiem do  Salonik oraz Meteorów.

Każdy dzień upływał spokojnie, wręcz sennie aż do momentu, gdy wracając z plaży zobaczyliśmy przed drzwiami do naszego apartamentu małego ptaszka. Był w bardzo kiepskim stanie, wystraszony i głodny. Okazało się, że to mały wróbelek, który zapewne wypadł z gniazda. Nie potrafił samodzielnie jeść, był całkowicie bezbronny i wycieńczony. Zajęło mi trochę  czasu, aż opanowałam technikę karmienia „maluszka”. Z plastikowego kubka do napojów na wynos i wyściółki z papieru zrobiłam mu pierwsze prowizoryczne gniazdko pozostawiając go na naszym balkonie. Wczesnym rankiem byłam już przygotowana do porannego karmienia. Technika z jaką pałaszował śniadanie pozostawiała wiele do życzenia, szczególnie jeżeli chodziło o efektywność. Wszystko dookoła kleiło się od papki zwanej śniadaniem a jakby w brzuszku malca było jej zdecydowanie mniej. Cóż ćwiczenie czyni mistrza.

Nie zrażałam się niepowodzeniami lecz bacznie go obserwując pozyskiwałam informacje czy taki stan rzeczy mu w miarę odpowiada. Pierwszy wniosek jaki poczyniłam dotyczył niezbyt trafnego domku jaki mu zorganizowałam. Ten drugi  z tekturowego opakowania po herbacie zdecydowanie bardziej się spodobał. Przysłowie „w miarę jedzenia apetyt rośnie” stało się bardzo dosłowne. Nasz malec, któremu córka nadała żartobliwie dość nietypowe imię „Reksio”, stawał się coraz częściej głodny. Po dwóch dniach nauczył się głośnio artykułować swoje potrzeby gromkim „pi –pi”, od bladego świtu do późnego wieczora. Zamieszkiwał cały balkon, choć na początku było to nazbyt duże lokum. Bez problemu można było go wziąć do ręki, nakarmić i odstawić do jego papierowego domku. Przez pierwsze dni na drzwiach  umieściliśmy informacje: proszę nie przeszkadzać. Gdy Panie zaczęły dawać nam sygnał, że chciałyby posprzątać pokój zorganizowaliśmy trzeci- najbardziej rozbudowany domek dla Reksia. W nim wychodził z nami na dwór, gdy istniała taka potrzeba.

Codziennie byliśmy świadkami rozwoju umiejętności naszego ptaszka, który nieustannie nas zachwycał. Nauczył się czyścić sobie piórka i dziobek, jeść nie tylko będąc karmionym. Wzbijał się w górę na małe odległości po czym spadał łagodnie w dół. Stawał się coraz bardzie nieufny i zdystansowany wobec nas. Na jego ciele przybywało piórek, a delikatny wcześniej głosik stawał się co raz bardziej doniosły. Na odwiedziny do naszego Reksia zaczęły przylatywać inne ptaki aż w pewnym dniu nie zastaliśmy naszego maluszka na balkonie. Jego domek był pusty… Wiedzieliśmy o tym, że był już gotowy, aby wyfrunąć z naszego balkonu. Pozostała nam sesja zdjęciowa zrobiona dosłownie na kilka godzin przed jego odlotem. Cieszyło nas to ogromnie, zwłaszcza, że była to końcówka naszych wczasów.

Ta przygoda z Reksiem przypomniała mi o tym , jak to nie tak dawno  my rodzicie opiekowaliśmy się naszym dzieckiem, karmiąc go i przewijając. Uczyliśmy, wspólnie ciesząc się ze zdobywanych umiejętności a wszystko po to, by kiedyś, gdy przyjdzie na to czas, ukochane dziecko wyfrunęło z naszego gniazda i założyło swoją rodzinę. Ot taki kolej rzeczy. Przy okazji codzienna opieka, poranne wstawanie i rozliczne obowiązki wobec Reksia spowodowały, że nie rozleniwiliśmy się nadto na tegorocznych wakacjach.